poniedziałek, 29 listopada 2010

Jak uczyć w domu - artykuł

Dzięki blogowi HSLinum dotarłam do bardzo ciekawego artykułu dotyczącego Edukacji Domowej, a właściwie praktycznego podejścia do ED. Poruszony w artykule temat spędza mi sen z oczu - bo ja ciągle nie wiem, jak uczyć, aby dla Agi było to przyjemne, aby nie zniechęcić jej do nauki. Cały czas żyję pod presją egzaminów, materiału, podręczników. Nauka pod egzamin zabiera nam bardzo dużo czasu i energii.

Co prawda zabrałam Agatę ze szkoły "aby się uczyła" - bo niestety środowisko szkolne w jej przypadku nie było sprzyjające tego rodzaju aktywności - i dopięłam swego, Agata się uczy, widać także to, że wielu rzeczy, które były w podstawówce, a które teraz powtarzamy nie musi się uczyć, bo już po prostu umie, wie jak się uczyć, a do tego polubiła czytanie - ale mimo tego, że cel osiągamy ciągle nie daje mi spokoju fakt, że jest w tej nauce sporo przymusu, a mało radości. Myślę sobie, że chcę, aby moje dziecko nauczyło się dyscypliny, a także, aby ominęły ją rafy cwaniactwa tak pięknie kształconego w większości szkół, ale chcę także, aby miała pasję poznawczą i.... nie wiem jak to zrobić.

Póki co odeszłyśmy od fiszek, które przez ostatnie 2 lata towarzyszyły zdobywaniu wiedzy. Do każdej lekcji z historii i  przyrody przygotowywałam karteczki z pytaniami. Aga w tekście szukała odpowiedzi na te pytania, zapisywała je z drugiej strony, a potem ja to sprawdzałam, aby ona mogła się nauczyć. Było to dosyć dobre, bo pozwalało pięknie powtórzyć materiał przed egzaminami. W tym roku w tej kategorii przedmiotów jednak mamy biologię, chemię, fizykę, geografię i nawet pewne teoretyczne zagadnienia z informatyki. Co prawda chemię i biologie zostawiłyśmy sobie na drugi semestr i jeszcze nie tknęłyśmy ich, ale mimo wszystko odkryłam, że wypełnianie fiszek zajmuje nam bardzo dużo czasu (więcej niż w SP, bo materiału jest sporo więcej), więc spróbowałyśmy inaczej - po prostu Aga zakreśla ważne wg. niej informacje w książce kolorowym flamastrem. Trochę musiałam przełamać swoje przekonania wpojone w dzieciństwie, że po książce (a zwłaszcza po podręczniku) się nie rysuje, nie pisze itd. Przyznam, że przyszło mi to z trudem, ale zaoszczędziłyśmy sporo czasu. I okazało się, że Aga jest w stanie się z tak pokreślonej książki uczyć (prawdę mówiąc, ona bardziej broniła się przed nowym podejściem niż ja, bała sie, że nie da rady). Ale i tak ogrom tego, co trzeba zrobić "do egzaminu" przygniata mnie. Może też trochę z tego powodu, że cały czas gonimy stracony czas, bo Aga miała od połowy września do listopada "ferie" przeprowadzkowo-remontowe?

W artykule, o którym mowa, autor stwierdza, że materiał szkolny jest przeładowany. Gdy byłam czynnym nauczycielem słyszałam o tym, ale jakoś tak wydawało mi to się trochę przesadzone. Bo przecież jak zawsze się wyrabiałam z tzw. materiałem. Ale czy to znaczy, że uczniowie się naprawdę nauczyli? Trochę tak, trochę nie. Tak naprawdę to oznaczało, że udało mi się na czas opowiedzieć im o tym, co miałam do opowiedzenia,  wytłumaczyć to co  było do wytłumaczenia, poćwiczyć z nimi trochę. Niektórym udało się opanować wszystko na dany moment, niewielu utrwalić w taki sposób, że dali kilka miesięcy później byli w stanie sobie coś przypomnieć, ale zawsze zaskakiwali mnie ci uczniowie, którzy po wakacjach twierdzili, że nigdy w życiu nie widzieli czegoś, czego wcześniej ich uczyłam. Czyli tak naprawdę nie poznali tych treści trwale. Teraz gdy Aga przeszła już do gimnazjum widzę jak wiele jest materiału już na tym poziomie. Zastanawiam się "po co"? Po co komu materiał, którego większość uczniów nie jest w stanie tak naprawdę opanować? Kiedy mówię opanować, to mam na myśli naprawdę zrozumieć, zapamiętać, potrafić zastosować - z ewentualnymi drobnymi błędami (czyli po szkolnemu tak na 4). Materiał jest taki, że większość naszych uczniów kończy edukacje (a najpierw trwa w niej przez wiele lat) z poczuciem porażki i doskonałą zdolnością ukrywania się za plecami kolegów, udawania, że się umie, modlenia się "oby mnie nie zapytała", udawania złego samopoczucia, aby nie pójść do szkoły itd. Ja wiem, że są wybitne dzieci (takie jak moja Ania), które są w stanie to opanować i do tego zapisać się na 4 kółka pozaprzedmiotowe i dwa przedmiotowe, bo akurat interesuje je starożytna greka czy historia sztuki, ale większość niestety jest poza tym małym gronem. To może niech to grono robi sobie pewne rzeczy (wybrane przez siebie) w "zakresie rozszerzonym", a inni niech mają szansę wygrać w zawodach niższej rangi, ale niech mają poczucie, że coś potrafią.

Zastanawiam się też na co komu 2 języki w gimnazjum - przy czym ten drugi język jest 2 godziny tygodniowo?  Aby później uczeń mógł sobie lody kupić w sklepie? To rozmówki już do tego nie wystarczą? Prawdę mówiąc uważam, że dużo lepsze byłoby dołożenie tych 2 godzin do tego pierwszego języka, aby dzieciaki naprawdę się go nauczyły i miały go codziennie, niż forsowanie drugiego języka nie wiadomo po co, bo czegoż można nauczyć się przez 2 godziny w tygodniu? (Oczywiście znowu z moich rozważań wykluczam dzieci bardzo zdolne, dla których dwa czy trzy języki to żaden problem). 

My uczymy się niemieckiego i angielskiego. Zauważyłam, że kiedy zabrałyśmy się za niemiecki, to niestety zaniedbujemy angielski, który Aga już jako tako opanowała, mimo że coś tam robimy i w tym kierunku, to jednak widzę, że cofamy się i nie bardzo wiem, co mam z tym zrobić.

Eh, jednym słowem frustracja...

3 komentarze:

  1. No, może frustracja, ale ciekawe jest to o czym piszesz. I zgadzam sie z tym o czym piszesz, bo mam dziecko zdolne ciekawe, które ogarnia program i starcza mu czasu na zainteresowania i dziecko, które ta ilość wiedzy przytłacza. Zresztą i to pierwsze po pewnych tematach się ślizga, zapomina to co umiał, bo i dla niego jest za dużo. nauka w szkole kojarzy mi się właśnie z takim prześlizgiwaniem się. na rozbudzenie vciekawosci, na naukę samodzielnego myślenia, na hobby nie ma czasu, bo wszyscy pędzą z programem. nauczyciele się wyrabiają, a dzieci przeżywają frustracje. W gimnazjum dzieci mojej kolezanki, zdolne uczennice, uczą sie codziennie do 23.30 z półgodzinną przerwą na odpoczynek po szkole, z przerwa na kolację i kąpiel. Niedospane, neiprzytomne zaczynają kolejny dzień zasypany nauką. W weekendy - zaległości i czytanie lektur. Po co?

    OdpowiedzUsuń
  2. No, nie wiadomo po co. To, że jest inflacja wykształcenia i tak nie tłumaczy tego szaleństwa.Dzisiaj artykul w "Przekroju" - "Zbrodnia przeciw dziceiom. Oskarżamy szkołę." Widać, jakaś część ludzi ma podobne refleksje, ale co to teraz da.

    OdpowiedzUsuń