wtorek, 23 czerwca 2009

Edukacji domowej rok pierwszy - ogłaszam za zakończony

Agatka wyjechała do Poznania do swoich przyjaciółek a mi zbiera się na podsumowanie tego roku szkolnego, jakże niezwykłego dla nas.

Rok temu zaczęliśmy Edukację Domową. Aga była ciekawa i bała się, natomiast my, jej rodzice byliśmy zdeterminowani. Już wtedy wiedzieliśmy, że w jej przypadku chodzenie do szkoły to czysta strata czasu. Pierwsze miesiące były bardzo przyjemne, powoli wypracowywaliśmy sobie pewną rutynę. Aż do egzaminów semestralnych, które zburzyły ten cały porządek. Potem szpital, jakieś ferie, a potem gonienie z materiałem i bardzo duże zmęczenie, przede wszystkim moje. Ale było warto i to nie tylko dlatego, że Aga, uczennica, która rok wcześniej nie osiągnęła średniej 4 (pomimo ocen z wf-u, plastyki itd.) teraz dostała świadectwo z paskiem, ale przede wszystkim dlatego, że w końcu zaczęła się uczyć. Najpierw dosyć opornie (nawykowe uniki ze szkoły???), ale po jakimś czasie poczuła przyjemność w tym, że umie, że wie, że rozumie, że potrafi zaskoczyć dorosłych swoją wiedzą. Polubiła też czytanie książek.

Czy ustrzegliśmy się błędów? Ależ nie. Nasze odszkalnianie trwało dłużej niż zazwyczaj, bo dopiero pod koniec roku zauważyłam, że niektóre moje działania są bez sensu (wpis poniżej o języku polskim). Może wynika to z tego, że ciągle jestem czynnym nauczycielem? Ale tak czy owak nauka w domu to jednak coś innego niż nauka w szkole, pod wieloma względami, które poruszałam już na tym blogu, wiec nie będę się powtarzać.

Ten rok edukacji domowej zmienił moje myślenie o edukacji w ogóle, a o edukacji domowej w szczególności. Gdzieś we wrześniu usłyszałam historię o młodym Brytyjczyku, który nauczył się czytać dopiero mając 17 lat. . Jednocześnie chłopiec ten był genialnym skrzypkiem i całą swoją energię poświęcał właśnie na granie na skrzypcach. Odbierałam to jako niewiarygodną frasobliwość jego rodziców. Dzisiaj odbieram tę historię całkiem inaczej. Zastanawiam się, kto i na podstawie czego ma ustalać czego i kiedy mamy się uczyć. Szkoła jako taka, ze swojej natury, uśrednia i to nie tylko poziom, ale przede wszystkim treści – wszyscy uczą się tego samego w tym samym czasie. Jako nauczyciel matematyki zastanawiam się po co wszyscy licealiści mają zdawać maturę z matematyki. Po co taki genialny skrzypek ma tracić czas na ćwiczenie matematycznych zadań zamkniętych, czy nie lepiej by było, aby ten czas poświęcił na granie? Tylko dlatego, że aby grać w jakiejś filharmonii musi mieć skończone studia, a aby się na nie dostać musi mieć zdaną maturę (w tym tę z matematyki). Rok temu zupełnie inaczej myślałam, ale teraz to się zmieniło. Oczywiście wiem, że pewnego dnia z braku np. pracy może zechce przeskoczyć na politechnikę lub jakieś studia ekonomiczne. Ale powiem szczerze, że wszystkiego co mu będzie potrzebne, aby zacząć tam studiować jest w stanie nauczyć się w pół roku. Ja w ogólniaku miałam 6 godzin matematyki tygodniowo przez 4 lata, czyli grubo ponad 700 godzin. A na studiach matematycznych materiał z tych wszystkich lat klasy matematycznej został omówiony w trakcie 2 wykładów, czyli 4 godzin. Cała reszta szła w takim samym tempie. Więc moje stwierdzenie, że ktoś komu zależy jest w stanie opanować cały materiał ogólniaka w pół roku ma swoje podstawy. Zwłaszcza, że ten materiał jest zdecydowanie poobcinany w stosunku do poprzednich lat. I ja rozumiem, że to nie chodzi tylko o pojęcia, ale też o tzw. kulturę matematyczną, ale mimo wszystko, zmuszanie wszystkich do matury z matematyki uważam za przesadę.

Ciągle nurtuje mnie pytanie natury filozoficznej: dlaczego akurat tego mamy się uczyć, Anie czegoś innego? Jak widać, z tego co piszę, powoli zaczyna mnie uwierać gorset podstawy programowej, a może moje podejścia do niej.

Inną kwestią są sprawy wychowawcze. Jest to ta kwestia, która kieruje moje myślenie dalej niż szkoła podstawowa i z pewną nieśmiałością zaczynam zastanawiać się na ED w gimnazjum. Udało mi się wyrwać Agatkę z marazmu edukacyjnego, ale z drugiej strony nie chciałabym, aby wpadła w wyścig szczurów jak jej starsza siostra. Z jednej strony cieszę się z sukcesów Ani, ale z drugiej, kiedy widzę jak wielki jest koszt emocjonalny, który musi zapłacić to kroi mi się serce i zastanawiam się czy o to w życiu chodzi? Dzieciaki w wieku gimnazjalnym są tak niestabilne emocjonalnie, że wystawianie ich na takie próby wydaje mi się wprost nieludzkie. Więc może lepiej, żeby Aga uczyła się w domu, może dzięki temu będzie szczęśliwsza?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz